Węgierska pieczeń z dzika

Jó reggelt kívánok DZIKI!

Po co biega się maratony na jesień ja się pytam??? Ano po to żeby było zimnooo i mroźno … czyli jak to czytają biegacze – idealnie do biegania!
Lata się w spoconej sierści w planie treningowym przez lato coby urwać w miłym chłodku kilka minut z maratońskiej życiówki.
W myśl tej zasady już na powrocie z maratonu w Hamburgu padło hasło – zapisujemy się na Budapeszt Maraton – trasa płaska jak deska do prasowania, lekka bryza znad Dunaju i kibice krzyczący w niezrozumiałym dialekcie – czegóż chcieć więcej.

Stado węgierskie zebrało się dość zacne a i plany maratońskie były ambitne. Trójka dzikich czempionów atakowała czasy poniżej 3h (Kreska 2:40, Brychu 2:45, Coach 2:59), Prezio z Wujkiem celowali w wyśrubowanie życiówek poniżej 3:25, Dejw jak zwykle za cel postawił sobie dobrą zabawę i maratońskie zwiedzanie miasta, dwie loszki – Koteq i Supergirl debiutowały na królewskim dystansie. Do tego Mała atakować miała dystans 30km a Anulka 10km.

Już na tydzień przed wyjazdem prognozy pokazują pogodę niczym z Egiptu – nasze kenijczyki zaczęły wprowadzać nerwówkę jak przed pierwszą randką – plany planami a pogoda niczym naga blondynka podgrzewa nasze libido! 😉

Wytreningowani niczym kenijskie niemowlaki i napompowani jak odpustowe balony z helem ruszamy na podbój węgierskich żerowisk!
W pociągu standardowo wydeptujemy ścieżkę do kibelka na zmianę przepychając się przez podróżnych.


Grzecznie niczym na kolonii pierwszoklasistów

Na miejsce docieramy wieczorem …. pierwsze wrażenie – przyciemnienie przeciwlotnicze czy co? 
Mamy złudzenie jakbyśmy spacerowali po Katowicach jakieś 20 lat temu …  3-gwiazdkowy hotel też powiewał wczesnym PRL-em 😉


Powrót do przeszłości po węgiersku

Sobota rano wybieramy się okrojoną ekipa na rozruch do parku – pogoda iście letnia – w małym parku naliczam około 20-bezdomnych lokalesów. Budapeszt niestety to nie dziki zachód – widać, że czas stanął tu w miejscu. Po południu szybki wypad po pakiety i ładowanie węgli u makaroniarzy.


BUDA czy PESZT?

Niedziela – wczesne śniadanie, ogarnianie, sudokremowanie i walimy na start. Pogoda idealna na plażing, smażing i opalażing a nie biegażing! Rano kilkanaście stopni – a ma być ponad 20 i 80% wilgotności  aaaaa!. Naokoło słychać pełno polszczyzny – krajanie zjechali tłumnie niczym dziki do paśnika! Ostatnie pogawędki, kopniaki na szczęście od Prezia i zajmujemy boksy startowe. Ja z Wujkiem okupujemy 2 strefę i 100 metrów przed sobą widzimy bramę startową – prawie jak Elita ….. z przewagą „prawie”. Trójka guśców przed nami – reszta sierściastych gdzieś z tyłu.
Strzał – Wujek ryjemy ten węgierski asfalt! – racice w ruch i jazdaaaaaa…..


Dziki w międzynarodowym stadzie

Początek delikatnie niczym na romantycznym niedzielnym spacerze po markecie – w planie negative split więc pierwsze 5 km stopujemy się wzajemnie na tempo 5:00 – mija nas duża grupa z zającami na 3:30 – spoko loko jeszcze ich weźmiemy. Początek typowo krajoznawczy – trasa płaska lub lekko w dół. Jest miły wiaterek i cień wśród kamienic. Przebiegamy przez most – widoki dziko piękne! Notujemy kilkosekundowe zapasy czasu – jest pięknie 😉

Odbija 5km … przyspieszamy do 4:50 – wbiegamy pod długi tunel – GiePeeSy się tracą i nasze klepsydry wariują. Ciśniemy wzdłuż Dunaju – wieje znad wody – doganiamy pejsów na 3:30 i aby nie zwalniać puszczamy się sprintem poboczem aby wyprzedzić masę ciągniętych ludków. Tempo trzymamy idealne ale ja osobiście czuję , że to mam na styk. Znowu most i zbieg na drugą stronę rzeki. Widok masy biegaczy po obu stronach Dunaju i na mostach – bezcenny. 


Dziki zwarte i gotowe na węgierskie lanie!!!

Po 15km przyspieszamy do 4:45. Nasza sympatyczne biegowa sielanka zaczęła się psuć na podbiegu – ja czuję że oddech mi zaczyna zatykać jakbym połknął ciepłego śledzia w czekoladzie. Wujek każe mi się uspokoić i nie mazać jak niemowlak bez butelki. Na krótką metę się udaje i ciągnę za siwą czupryną. Biegniemy przez park na wyspie i czuję , że ta naoliwiona maszyna idzie już na oparach – WTF!?? – odbijamy tempo 4:50 i wiem, że to za wolno jak na nasz plan – Wujek wygląda jeszcze dobrze więc krótkie – lecisz brat ja odpadam …. Ten odwraca się zdziwiony – patrzy na mnie i rzuca treściwe – Cooo? Ku**wa już ?? 

Damian się oddala – do 20km mam go w zasięgu wzroku, próbuje wejść w rytm ale jest coraz gorzej – macha mi jeszcze na zawijce ale z tego czajnika już para nie  buchnie …. to zaledwie 20km a ja dostaję kompletnej ściany – nogi jak z waty, lędźwie napieprzają, tempo dalej spada a co najważniejsze – siada mi głowa – pytam sam siebie – gdzie do cholery są te wszystkie makarony i wafle ryżowe które wpieprzam od tygodnia!!??!! Jeszcze 22km do mety a tu nie ma z czego pociągnąć  – masakra – w życiu nie spotkało mnie coś takiego tak wcześnie! Mam konkretne myśli aby zejść z trasy – jakby wtedy ktoś ze znajomych stał na poboczu z zimnym piwem nie miał bym wątpliwości co zrobić … 😉

No nic truchtamy dalej – zaczynam odbijać czasy powyżej 5-iątki – każdy następny kilometr o około 15 sekund gorszy od poprzedniego – coraz częściej zaczynam sobie spacerować – 27km odbijam powyżej 7 minut – ogólny obraz nędzy i rozpaczy – ze dwa razy próbuję się podnieść i przyspieszam ale kończy się to na zawrotach głowy – GORRRĄCO! Odwracam się co chwila wypatrując loszek wg. planu biegnących na 3:45 i spacerującego Dejwa. Na długiej zawijce gdzieś ok. 30km widzę błędnym wzrokiem po drugiej stronie (ok.2km dalej) jak biegnie grupa na 3;30) … a zaraz za nią Wujek pokazuje w moją stronę gest klepania dłoni po gardle – albo zaprasza na flaszkę albo się pyta czy mnie odcięło – odmachuję, że ledwo zipię i lecę dalej …. ale za jakiś czas dociera do mnie, że skoro on jest za 3:30 to pokazywał, że to jego też odcięło ….!!!
Trochę podnosi mnie to na duchu – nie tylko mnie dzisiaj pozamiatało 😉 Ciekawe jak tam nasze dzikie harty w czołówce – plany mieli ambitne niczym podróż na Marsa ale węgierskie niebo daje popalić .. dosłownie!


Dzikie czempiony – nie czarne a dają radę ! 😉

U mnie coraz gorzej – ból lędźwi taki, że zaciskam zęby żeby biec – głowa tylko odlicza kroki do kolejnego punktu żywieniowego gdzie siadam na krawężnikach, żeby się napić – takiego kryzysu ciała  i ducha nie przeżywałem nawet na żadnym górskim ultra choć wydawało mi się, że tam umierałem.  Odcinki dzielę na takie do kolejnego zakrętu ale widzę, że nie tylko ja mam kryzys. 

Hajrá … to chyba utkwiło w uszodołach i oczodołach każdemu z nas – to hasło byo wszędzie – na transparentach, kartkach i ustach krzyczących kibiców – to takie węgierskie DALEJ, DAWAJ, DO BOJU!!! Ale dla mnie (i nie tylko) to było przekleństwo – droga się dłużyła niemiłosiernie a ja byłem osaczony przez hajrá hajrá hajrá …… 


Hajrá tu Hajrá tam Hajrá robi wku..wa nam !

Jakimś magicznym cudem dalej napieram naprzód – dziwi mnie to, że loszki mnie nie minęły jeszcze – pewnie też dziewoje walczą ciężko w tych warunkach – jak na debiut to mega niesprzyjające waruny! Ja na zmianę truchtam i idę – czuję się nie jak dzik tyko jak ten żuczek gnojnik – toczę tą swoją biegową kupę nieszczęścia do przodu. Gdzieś w okolicach 40 kilometra spacerując sobie po trasie ktoś klepie mnie w plecy i woła – DAWAJ JUŻ KOŃCÓWKA – yhymmmm ciekawe jak? Dzięki za wsparcie w ojczystym języku ale system pokazuje critical error. Bieganie jest piękne w swojej przewrotności – myślę sobie, że to ja zazwyczaj próbowałem wspierać na duchu tych słabszych a tu rolę się odmieniły i to ja wzbudzam litość na trasie 😉 Miało być gonienie 3:20 a jest walka o nie przekroczenie 4 godzin!


Analiza nędzy i rozpaczy 😉

Udaje się doczłapać do parku tuż przed metą – tam przyspieszam i z kulejącą nogą wpadam na metę – nie ma euforii z wyniku – jest szczęście, że to się już skończyło i gdzieś tam za metą czeka na mnie zimne piwo! Woda, medal i wypadam na trawę – tam zgarnia mnie Anula i idę tam, gdzie Wujek dogorywa. Wygląda gorzej niż ja – nosem ryje w trawie – szuka pożywienia czy coś ??? 😉 Padam na trawę i myślę – chciałem pohojrakować, walnąć życiówkę i przejść na maratońską emeryturę … a tu nie – maraton to dystans nazwany królewskim nie bez kozery – tu może zdarzyć  się wszystko – kolejny raz maraton wysłał mnie do biegowego kąta i pokazał mi swoje miejsce w szeregu – oj maratonie – w Krakowie się odgryzę !!!

Jak już przywróciłem wszystkie swoje funkcje życiowe zaczynam pytać o innych – wszyscy polegli w stosunku do zamierzeń – znajduję dziewoje debiutantki – pięknie dały radę! Powoli wszystko wiem – i tak:

Kreska – 2:41:59 – życiówka – FE-NO-ME-NAL-NIE!! Za rok łamanie 2:30!
Brychu – 2:56:43 – pięknie – choć to co była za linią mety mówi wszystko 😉
Coach – 3:06:33 – blisko było ale pogoda i kolka zrobiły swoje!
Wujek – 3:46:24 – życiówka a człek zdołowany 
Koteq – 3:56:56 – mega debiutancka życiówka prezesowej!
Azteq – 3:58:28 – wszystko wiecie z powyższej epopei ….
Supergirl – 4:00:14 – kolejna loszkowa mega życiówka
Dejw – 4:29:49 – jak mówił tak zrobił – pozwiedzał Budpaeszt 😉
Anulka – 10km – 1:08:36 – świetny debiut biegowy !
Mała – zdrówko nie pozwoliło na start …


Jakby była fonia to by było tylko – piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii

Znajdujemy się, nawadniamy zimnym piwkiem … Wujek i Koteq nam odchodzą z tego świata (ten rocznik tak ma 😉 ) – to pokazuje jak sielankowo było na trasie. 


Wujek – człowiek myślący – znajdź 5 różnic!

Okazuje się, że Kreska ma 3 miejsce w swojej kategorii biegowej – MEGA!!! – czekamy przed sceną na wywołanie. Nic się nie dzieje i dowiadujemy się, że nie ma nagród i koronacji w kategoriach …. yyyyyyyyyyy ?!?!?! No cóż i tak mega robota. Zwijamy stado by po drodze uzupełnić tłuszcze, węgle i promile. Czas zacząć świętować na smutno … e tam 😉 –  nasze maratońskie dokonania.


Opalażing level Budapeszt


Relooking na nowe stroje biegowe dla dzików 2018

Wieczorem wyruszamy na podbój Budapeszt Sity 😉 Lądujemy stadnie w pięknej scenerii nad Dunajem gdzie kulturalnie raczymy się skandynawskimi przysmakami – jest cudnie – noc, światła i świetne towarzystwo … a co tam napiszę, że PRZYJACIÓŁ przez duże Ż-et 😉 – ludzi, którzy dzielą z  Tobą pasję i rozumieją Cię bez słów (o ile masz tygodniowo na Endo wybiegane minimum 5-km) – dla takich chwil warto żyć!!!


Ten czas, to miejsce, ci ludzie …..

Wracając siadamy z Dejwem na bruku niczym lokalesi aby z tej perspektywy podziwiać miasto – dla mnie skończyło się to żółtą kartką Kotka a dla Dejwa spisaniem przez rumuńską policję 😉


Nawadnianie  to podstawa!

Poniedziałek zwiedzamy – rano z konkretnym planem zwiedzenia co lepszych atrakcji turystycznych Węgier przygotowanym przez Wujka ruszamy na żer. Cały plan legł w piz..uu już przy pierwszym postoju w knajpie – atrakcje turystyczne zamieniamy na puby. I takie zwiedzanie dla dzików jest niczym świeże szyszki na porannym mchu!


Żerujemy tam gdzie wczoraj umieraliśmy

Pointer Pub – nowa siedziba RUNHOGS

 
Idzie zima – Prezio testuje nowe buffy!

Podsumowując – węgierski maraton pokazał nam wszystkim jak nieprzewidywalna jest to przygoda – harty (Kreska, Brychu, Coach) pełen podziw, że w takim warunie haratnęliście takie czasy, loszki (Koteq, Supergirl, Anulka) pełen szacun za mega dzikie debiuty, Wujek – dziękówka za wsparcie na trasie i gratki za życiówkę, Dejw – no cóż …. kiedy lecimy jakie ultra bo asfalt to samo złoooo 😉

Teraz pozostaje ostrzyć kły na krakowski maraton – tam dzików będzie jak mrówków!

Czekerałt – PREZIO

no images were found