Z pamiętnika Wujka – po raz drugi maratończyka …

Zaczynam nieco od środka cyklu ten opis treningów, przemyśleń, uniesień i upodleń dlatego na początek krótko gdzie jestem, gdzie celuję i co dotychczas się udało.

Obecnie mam za sobą 13,5 tygodnia treningu i zostało 13,5 tygodnia do docelowego na ten rok startu w Budapest Marathon. Oczywiście nie tylko dla mnie ten start jest docelowy bo pokaźna grupa RUNHOGS Tychy wybiera się na ten bieg w nadziei, że bracia Madziarzy nie zawiodą i wszyscy będziemy bardzo dobrze wspominać ten wyjazd. U dziewczyn dużo debiutów na różnych dystansach, więc życiówki pewne jak żołędzie na jesień co nie oznacza, że Loszki nie trenują i zamierzają spacerować. W męskim gronie raczej celowanie w poprawę życiówek na koronnym dystansie a więc ostra walka o sekundy.

Wróćmy jednak do „pamiętnika” .. przygotowania jesienno-zimowe można przemilczeć .. treningi miałem nieregularne ale mimo to udało się zaliczyć debiuty w biegach górsko-terenowych (Potrójna, Utopiec, Wilcze Gronie). Naszedł jednak 1 kwietnia (urodziny Marzeny ?) i początek współpracy z trenerem Szymonem Szuwarem Wdowiakiem. Test progresywny na bieżni przy SP40. Było mało krwi i niewiele potu ale nie o to w tym chodziło. Współtowarzysze testu biegali jakieś dziwne tętna a ja po swojemu tak jak przez poprzednie 3 lata zapowiedziałem trenerowi, że ja nie wiem co to tętno poniżej 160 u/min. Okrążenie po okrążeniu rozpędzałem się do tętna 200u/min i po każdym kilometrze badaliśmy poziom zakwaszenia we krwi. Warto nadmienić, że większość ludzi ten wykres ma lekko rosnący do momentu skokowego wzrostu. Na nieszczęście trenerów na tym świecie za bieganie biorą się również anomalie takie jak ja. Przy pierwszym zakresie tętna (150u/min) zakwasiłem się bardziej niż pozostali przy ostatnim przed skokiem a moja anomalia polegała na tym, że przy wyższych zakresach tętna zakwaszałem się mniej.

Szuwar wtedy stwierdził, że będzie ze mną najwięcej roboty. Potem poważne badania krwi, test Coopera (2,84km) no i PLAN. Plan na zbicie tętna. Szczegółowo nie będę pisał ale generalnie poza rytmami i startami na 10km truchtam trening w trening bardzo niskie jak dla mnie tętna. Męczę się z tym okrutnie bo głowa i ciało pcha do szybszego tempa ale na początku podjąłem jedną decyzję, że zaufam Szuwarowi i zrealizuję plan w 100%.

Niestety 100% nie będzie bo w trzecim tygodniu opuściłem jeden (jak na razie jedyny) trening przez przeprowadzkę ale powiedzmy, że wtedy zrobiłem siłę i stabilizację przy kanapach, lodówkach i pudłach – dzięki wszystkim dzikom pomocnikom. Z istotnych zmian nawyków, które pewnie mają wpływ na mój organizm jest zminimalizowanie spożywania Coca-Coli. Sądzę, że to jeden z czynników, który wpłynął na redukcję masy (obecnie około -7kg) przy jednoczesnych bardzo regularnych treningach 4 razy w tygodniu. Do treningów biegowych doszła stabilizacja (upodla mnie za każdym razem wciskając w karimatę), joga (raz i to mnie upodliło bardziej niż stabilizacja ale to nie dla mnie z powodu kondycji pleców) a ostatnio trening autogenny Schulza (jeszcze nie wiem czy potrafię aż tak się wyłączyć). No i tak truchtając z dnia na dzień amator taki jak ja nie wie czy i co w sobie buduje, czy wypracowuje jakieś kosmiczne moce startowe. Uwierzcie, że czasem trudno mi było zaakceptować w głowie sens treningu, który robiłem na średniej zbliżonej do 7 min/km oby tylko trzymać tętno. Ale truchtałem z trudem uciekając kijkarzom z nadzieją, że każdy ten kroczek przybliża mnie do celu.

No właśnie bo nie napisałem o celu. Skoro Wiedeń 2016 i debiut zakończyłem czasem 3:51:00 to czego mogę oczekiwać w Budapeszcie ? Jakieś typy ? Odpowiedź na to pytanie powinny dać starty kontrolne najpierw na 10 a potem na 21,1 km. Zaczęło się zatem od 10km w Pszczynie 4 czerwca w samo południe. Jechałem z życiówką 45:19 i z planem złamania 44 minut. Upał straszny i pomimo realizacji nakreślonego planu biegu do ósmego km potem się posypało. Zagotowany na maksa uzyskałem czas 44:22.

No i fajnie pomyślałem bo warunków do biegania nie było – o czym świadczyła ilość karetek interweniujących na trasie – a miałem możliwość poprawy już tydzień później w Wyrach. Dodatkowo zmotywowany lepszymi warunkami pogodowymi od startu w Wyrach czułem moc w nogach i głowie. Nie zatrzymały mnie kamole w lesie, nie zatrzymało mnie nawet ostatnie 400m pod górkę i zrobiłem fantastyczne 43:15.

A i tak wydawało mi się, że za późno przyspieszyłem i trochę energii na mecie zostało. Od tego biegu 4 solidne tygodnie treningów przygotowały mnie do kolejnej dyszki tym razem w Świerczyńcu. Brychu, który nie znosi upałów nie chciał u siebie wygrać i ryzykując utratę na rzecz Kreski najlepszego wyniku na dychę wśród dzików zaproponował zabawę w zająca. Trener zakładał złamanie 43 minut na lekkim negative split ja natomiast dostałem na starcie polecenie od pejsa, żebym nie patrzył na zegarek. Na trzecim kilometrze zza chmur wyszło palące słońce (przez chwilę wróciło wspomnienie Pszczyny) i topiło asfalt aż do mety. Z pewnością miało to wpływ na końcówkę biegu ale jak się potem okazało ambitny Piotr prowadził mnie na złamanie 42 min! Ostatnie wzniesienie i 1,5 km do mety to już była straszna walka. Na totalnym zmęczeniu wydawałem z siebie dźwięki niesłyszane nigdzie indziej w naturze ale trwałem w przebieraniu nogami. Mój zając przy tym tempie mógł sobie pozwolić nawet na bieg tyłem wymyślając dla mnie nowe teksty motywacyjne … a ja jak się potem okazało pomimo kryzysu dogoniłem zwyciężczynię wśród kobiet. Meta, gleba, zegarek stop, woda, czas, szczęście, podziękowania, gratulacje, zawroty głowy.

Czas rewelacyjny 42:28 ! oznacza, że od początku współpracy z Szuwarem poprawiłem dyszkę o 171 sekund. Nie chcę na razie myśleć ile sekund zostało do złamania 40m bo wracamy do celu podstawowego. Niebawem wrzucę kolejne wpisy mam nadzieję częściej a lżej bo do Budapesztu jeszcze sporo się natruchtam. Pozdro. Wujek.